Maciej Szczawiński – Paradoks

Categories:  [o twórczości], Maciej M. Szczawiński

***

Paradoks. Nawarstwiające się nieporozumienia towarzyszące odczytywaniu sensów tego malarstwa… Bo na pozór, na pierwszy rzut oka, wszystko się zgadza. Gdy czytamy lub słyszymy słowa o radosnej i wręcz zachłystującej się kolorem twórczości BEATY WĄSOWSKIEJ. Aż chce się przytaknąć: „…Ależ tak! Oczywiście. Cóż za wigor. Jaka czuła i wrażliwa, (bo kobieca, no pewnie, no pewnie…) Skrupulatność w dostrzeganiu barwnych niuansów. Jakby radość życia sama przyglądała się sobie w lekko abstrakcyjnym lustrze, co chwilę wybuchając tęczową afirmacją…” Tymczasem baczniejsze przyjrzenie się tym obrazom nakazuje co najmniej powściągliwość przy nadmuchiwaniu optymistycznych balonów interpretacji. Skupiwszy się dostrzegamy nagle w tym rozwibrowanym świetlistym świecie całkiem jawny niepokój. Obawy i lęki. A nie są one jakąś nieostrą emocjonalną aurą jedynie, ale reakcją na wcale ważne (i poważne), a przy tym konkretne kwestie.

***

W centrum zainteresowań Beaty Wąsowskiej, w centrum jej malarstwa – jest człowiek. Ale człowiek n i e w jakimś ogólnym (abstrakcyjnym) sensie. Nie humanistyczna „podpinka” do takich czy innych działań plastycznych. To człowiek „z tła”. By rzecz uściślić dopowiedzmy jeszcze Inne warianty znaczeń. A więc „człowiek na tle”, czy (też) „w tło wtopiony”, „tłem pojmany, osaczony, zasupłany”, ktoś wynikający z tła, ale (też!) Tło współtworzący. W przypadku Wąsowskiej nie można postaci z tła wyciąć czy wyłuskać. Nie da się jej po prostu oddzielić, co w przypadku większości malarzy byłoby jakoś do pomyślenia. Sylwetka jest, bowiem p o p r z e r a s t a n a tłem. To ono nas wyświetla, ale nie pokornie, nie łagodnie, cofnięte do drugiego (trzeciego, czwartego) planu. Raczej s t w a r z a. Stwarza i nie o-puszcza. Kto wie? Być może dzięki tej osmozie możliwa jest w ogóle jakakolwiek Istotność? Jakakolwiek obecność? Całkiem poważne dylematy intelektualne. Ba! Filozoficzne pączkują w tym miejscu. I Beata znakomicie zdaje sobie z tego sprawę. Chociaż czujnie (i jakże przekonująco uwierzytelniając zarazem swój artystyczny rys) – nie rozwodzi się, nie rozwadnia w teoretycznym dyskursie. To zbędne. Rozmowy prowadzi o sprawach ważnych i bardzo ważnych, ale językiem sztuki. W tym wypadku – malarstwa.

***

Zatem człowiek, ludzka postać, przyjrzyjmy się znowu uważnie: najczęściej kobieta. Pozbawiona rąk. Pułapka, ponownie (!). Bo już, już usłużnie się ścielą skojarzenia i interpretacyjne możliwości. Wenus z Milo? Metafora bolesnych ograniczeń z feministycznym podtekstem? Myślę jednak, że dla Artystki jest to przede wszystkim zabieg redukowania zbędnych sensów. Rodzaj destylacji języka. Bo: ręce to już g e s t. Ręce to już dodatkowy każdorazowo z n a k (każde ich ułożenie znaczy, wyraża). A tu ma być bezradność zaznaczona szeptem. Swoiście naga bezbronność samej obecności. Bez Instrumentarium gestykulacji. Bez kostiumu gestu.

***

Kolor. O nim tu pisać najłatwiej („taki intensywny, gęsty”) i o nim tu pisać najtrudniej, bo co krok wabią łatwe naskórkowe odczytania jego „radośnie afirmującego uroki światła i świata” charakteru… Sprawa jak mniemam jest nieco bardziej skomplikowana. Pozwolę sobie zwrócić uwagę na jeden tylko aspekt. Jakiś czas temu przypadkowo spojrzałem na leżącą na moim biurku kserograficzną odbitkę jednej ze stron katalogu Wąsowskiej, monochromatyczne powtórzenie 2 – 3 reprodukcji. Wersja czarno-biała opowiada – mimo bogactwa kształtów I ruchliwości planów – jedynie świat n a s t r o j u. Sugestywnej, owszem. Ale tylko wizji. Tutaj człowiek i tło zostają nagle wyzuci z pełnego napięcia dialogu. Tego przyciągania i odpychania. Nagłych zawieszeń obecności, „ściszeń” kształtów, zaplątania w innym. A zatem umyka rzecz bodaj najistotniejsza w twórczości Wąsowskiej, cała ta poezja niedookreślonych stanów i sytuacji, które mają przecież swą podskórną logikę i przesłanie, a które powołuje do życia -właśnie-kolor.

„Oczy chcą widzieć więcej, niż mogą zobaczyć”. Nie wiem, nie pamiętam skąd to zdanie, ale często o nim (nim) myślę. Teraz też. Okazuje się nagle przydatne, kiedy myślę o obrazach Beaty Wąsowskiej.

***

I jeszcze o Aniołach. O Aniołach warto pamiętać, bo są (wszędzie) i zawsze młode. Czy kto widział, kiedy starego anioła? Może tylko Herbert, którego Szemkel miał „wyleniałą aureolę”. Beata Wąsowska jeszcze nic o nim nie wiedziała, podobnie jak o wierszu, w którym się pojawia, gdy kończyła malować s w o j e anioły (Anioły). Całe w ugrach, karminach i fioletach. Niedopowiedziane, jakby pytały jeszcze o swój kontur niewyjawiony do końca z litego koloru. Więc najpierw się „namalowały”. Wyszły na jaw i było ich siedem. Anioły – jak to u Wąsowskiej – w kształcie bliskie postaci kobiety, ale przecież gotowe też na podobieństwo inne, np. Z Ukrzyżowanym. Tajemnica tych akryli, tajemnica tej liczby magicznej, tajemnica spotkania, post factum, ze starym wierszem Herberta. Lubię, kiedy Beata leciutkim uśmiechem stara się przykryć niepokój płynący z takich dziwnych zderzeń…

Maciej M Szczawiński
Katowice, maj 2000

Tags: , , ,

Comments are closed.